Istnieje takie hasło: „Zaopiekuj się sobą.”. Cenne, bo przecież każdy potrzebuje opieki, a nie zawsze jest obok ktoś, kto nam tę opiekę zaoferuje. Z drugiej strony trochę złudne, bo mózg doskonale rozróżnia opiekę, którą daje sam sobie, od tej, którą otrzymujemy od kochających nas osób. I w tym kontekście zatroszczenie się o siebie to jedynie słaba namiastka tego, czego naprawdę potrzebujemy. To sugerowałoby, że jednak może tę energię zamiast na pomaganie „samemu sobie” moglibyśmy zużywać na budowanie (czasami wręcz szukanie) takich relacji, które by nam to wsparcie gwarantowały? A przynajmniej zwiększały na nie szansę.
Ciekawą rzecz powiedziała mi również moja mentorka, Darlene Denise-Friske, prowadząca mnie coraz głębiej po meandrach pracy psychoterapeuty. Otóż te słowa „Muszę się sobą zaopiekować!” często stawiają naszą własną rodzinę w pozycji… naszych wrogów. Bo przecież jestem taka zmęczona PRZEZ te dzieci. Bo gdyby nie ONE to miałabym więcej czasu dla siebie. Mogłabym wziąć kąpiel, poczytać, a ONE ciągle na mnie włażą. Albo może ten mój mąż by coś wreszcie ugotował, gdyby tylko ON potrafił lepiej ogarniać codzienność, ja wreszcie mogłabym zrobić coś dla siebie. Czujecie o co chodzi? Takie dwie barykady się tworzą – po jednej rodzina, która ciągle czegoś chce, po drugiej my (kobieta czy mężczyzna), którzy pragną spokoju, ucieczki, wytchnienia i nie mogą tego PRZEZ tę rodzinę mieć. Pojawia się aspekt roli ofiary tutaj… My tacy biedni, poszkodowani, a oni wszyscy żerujący na nas Oczywiście, trochę żartobliwie to ujęłam, ale przyznacie, że coś w tym jest. Zwłaszcza, że w naszej kulturze tak mocno tę rolę ofiary się propaguje. Ja zresztą lubię używać tutaj innego określenia, mniej pejoratywnego. Lubię mówić – pozycja braku wpływu. Bo o to, myślę, tutaj się rozbija. Nie o to, że ktoś chce być tą ofiarą, albo chce wymusić reakcje jakimiś manipulacjami, nie, nie. Mam wrażenie, że sprawa rozbija się o brak wiary w to, że ja mogę jakoś tę sytuację zmienić. Że mam realny wpływ na moje życie, na układ, w którym na codzień funkcjonuję. Że mam w sobie siłę oraz umiejętności, aby różne rzeczy zmieniać, a tym samy rozwijać się i pomagać rozwijać się moim bliskim. Tak, jak pisał to poeta Rumi: „Bądź zmianą, którą pragniesz widzieć w świecie.”…
Ok, to zapraszam Was teraz do przyjęcia takiej właśnie perspektywy – osoby, która ma w sobie wielki potencjał i sprawczość. Oto kilka punktów, których wprowadzenie może pomóc nam przesiąść się z pozycji pasażera, sfrustrowanego jazdą i czekającego tylko na momenty postoju na fotel kierowcy, któremu bywa trudno, bywa zmęczony, ale czuje też wewnętrzną radość i moc, płynące z przekonania, że jego droga rodzica wygląda tak, jak tego pragnie
1) Poznawanie, studiowanie podejścia rozwojowego, aby pogłębiać swój wgląd.
Myślę, że każdy rodzic prędzej czy później zaczyna odkrywać całą masę rzeczy na temat rozwoju człowieka, o których wcześniej nie miał pojęcia. Począwszy od tego, że szumienie do uszka pomaga dziecku zasnąć i że istnieje wieeeele rodzajów pieluszek, aż po tematy emocjonalne, takie jak to, że dziecko przed snem potrzebuje sporo spokojnej bliskości, aby mogło łatwo zasnąć. Czasami nie wiadomo, czy bardziej rozwija się nasze dziecko czy też my sami! Troska o swoje pociechy potrafi dać nam masę energii do działania i warto część tej energii skierować na pogłębianie wiedzy o tym, jak właściwie taki mały człowiek działa. Co najlepiej mówić, kiedy jest sfrustrowany? Jakie bajki warto puszczać, a jakie przyniosą więcej szkody, aniżeli pożytku? Co robić, jeśli dziecko nie chce jeść, albo nawet na krok nie odchodzi od swojej mamy? Czemu w danej sytuacji płacze, albo krzyczy, albo rzuca się na ziemię? Te i wiele więcej pytań mają swoje odpowiedzi, a odnajdywanie ich może całkowicie zmienić oblicze naszego rodzicielstwa. I tak jak, aby świetnie jeździć na rolkach, trzeba regularnie ćwiczyć, tak i rodzicielstwo to droga nieustannego pogłębiania różnych umiejętności.
2) Stworzenie dla siebie „wioski wsparcia”.
Z tym wsparciem dla rodziców to jest tak, że KAŻDY go potrzebuje. Każda mama, każdy tata, od chwili narodzin maleństwa, poprzez różne trudne, albo ważne dla niego chwile. W naszej kulturze, niestety, na ramionach rodziców spoczywa zbyt wiele ciężaru. I to ma, i będzie miało dla nas konsekwencje, takie jak mniej cierpliwości dla dzieci, albo brak szansy na stabilizację finansową. Jest jak jest. Ale ponieważ człowiek to bardzo wytrwała i kreatywna istota, to warto pomysleć o tym, jak – pomimo niesprzyjających okoliczności – spróbować taką „wioskę” wokół swojej rodziny zbudować. Z którymi z przyjaciół, znajomych mogę się dogadać na wymienną opiekę nad dziećmi? Jak by tu poprawić relacje z teściami, aby mogli być oni na spokojnie częścią życia moich dzieci? A może mogłabym bliżej poznać się z sąsiadami tak, byśmy mogli wzajemnie sobie pomagać? Przy kim ze znajomych moje dziecko świetnie się czuje i z łatwością za tą osobą podąża czy też pragnie spędzać z nią czas? To kolejna grupa pytań, które warto sobie zadać.
3) Stwarzanie w codzienności przestrzeni na swoje emocje i ich wyrażanie.
Uuu, to gruby temat, można by napisać kilkutomową książkę Ale co jest najważniejsze? To, że odczuwanie wszelkich emocji jest normalne dla ludzi, a ich wyrażanie konieczne do zachowania zdrowia psychicznego (a wielu uważa, że również fizycznego). Jeśli czujemy złość to nie dlatego, że coś z nami nie tak, tylko dlatego, że jakaś sytuacja była dla nas trudna. Jeśli czujemy lęk, tzn., że coś wzbudziło nasz system alarmowy. Kiedy emocje już się w nas pojawią i pchają do jakiegoś zachowania, to nie jest dobry pomysł, aby próbować je wstrzymać. Znacznie lepszym jest próba odnalezienia w swoim życiu takich sposobów, poprzez które mogę emocje wyrazić, ale jednocześnie nie ranić siebie i innych (lub talerza i ściany ). I tutaj mała podpowiedź – celujmy nie tylko w to, co przynosi ulgę, ale też w to, co daje nam wielkie poczucie frajdy czy też spełnienia. Taniec, gra na instrumencie, pisanie, czytanie, bieganie, szydełkowanie, malowanie, ceramika, ogrodnictwo, itd. Ilu nas na świecie, tyle pięknych sposobów wyrażania emocji. Część osób z łatwością odnajduje tutaj swoją ścieżkę. Dla tych, którym ona się schowała, trochę zarosła, bo za rzadko była uczęszczana, mała podpowiedź – wypiszcie wszystko to, co sprawiało wam radość, kiedy mieliście 8-9 lat, a później 12-13 lat. Oto macie listę czynności, które mają wielką moc wspierania was w codzienności.
I jeszcze jeden sposób na ogarnianie emocji – warto ćwiczyć ich „równoważenie”. Często bywa tak, że tuż przed tym, zanim powiemy coś raniącego do dziecka pojawiają nam się w głowie jakieś myśli, typu: „Ona jest taka postrzelona! Kiedy stanie się choć trochę uważniejsza?!”, albo „Mam dość jego marudzenia!”. Dobrym sposobem jest obserwacja, które myśli, jaka narracja pojawiają się u nas TUŻ przed wybuchem frustracji. I kiedy pojawią się one następnym razem możemy wyjść na chwilę na balkon czy do innego pokoju i postarać się zaprosić myśli „z drugiej strony”. Np. „Z drugiej strony tak bardzo ją kocham.”, albo „Miał dzisiaj trudny dzień, po prostu jest bardzo zmęczony.” Czyli nie staramy się udawać, że nie mamy różnych mrocznych myśli, albo nie tłamsimy ich, lecz próbujemy je do siebie przyjąć takimi, jakimi są i zbudować dla nich przeciwwagę. Jak pisał Carl Jung „Nie możemy niczego zmienić, dopóki tego nie zaakceptujemy. Potępienie nas nie uwalnia, lecz gnębi.”
Dla mnie najtrudniejsze są wieczory, albo momenty, w których bardzo chcę kontynuować pracę, którą zaczęłam (np. pisanie tego artykułu ), a dzieci już teraz, natychmiast mnie potrzebują. Wiedząc, że to są moje słabe chwile uczę się, aby w tych sytuacjach przypominać sobie, jaką mamą chcę być, co jest dla mnie najważniejsze (no, przecież właśnie te moje dzieci!), jak bardzo je kocham i jaka wdzięczna jestem, że istnieją. Kultywuję to „miksowanie” myśli i uczuć w głowie oraz sercu. Nie zawsze kończy się to sukcesem, ale za każdym razem, kiedy się udaje, to następnym razem jest odrobinę lżej.
4) Kultywowanie współczucia.
Mam tutaj na myśli współczucie w obie strony. To znaczy dawanie go naszym dzieciom, ale też samemu sobie. W pierwszym wypadku wzbudzenie w sobie współczucia może pomóc nam nie pokierować się frustracją, lecz zrównoważyć ją i okazać dziecku ciepło, którego w danym momencie potrzebuje. A tym samym świetnie poradzić sobie w napiętej sytuacji. Z kolei współczucie okazane samemu sobie pozwala nam z większą łagodnością spojrzeć na własne zmagania w roli rodzica. Na to, jak naturalne jest to, że wiele jeszcze nie wiemy, nie potrafimy. Że nam często nie wychodzi, pomimo naszych najlepszych intencji… W naszej kulturze istnieje masę przekazów o tym, jak powinna zachowywać się matka czy powinien zachowywać się ojciec. Dochodzą do tego nasze własne, wewnętrzne oczekiwania wobec samych siebie. Wszystko to razem stanowi niezły przepis na doła rodzicielskiego. Tylko, że z pozycji „doła” o wiele trudniej jest dostrzec potrzeby swoich dzieci, a co dopiero za nimi podążać. Znacznie łatwiej jest współczuć swoim dzieciom, rozumieć je oraz to, co przeżywają, jeśli dajemy to współczucie również sami sobie. Oczywiście, to wymaga dużej samoświadomości i jest trudne tym bardziej, im mniej współczucia otrzymaliśmy w życiu od naszych opiekunów czy innych bliskich nam osób. Ale trudne nie oznacza niemożliwe, a korzyści są tak wielkie, że warto próbować.
Długi post wyszedł. Na kolejne sześć punktów rodzicielskiej listy zapraszam zatem w następnym odcinku 🙂
P.S. Ilustracja na zdjęciu jest autorstwa Soosh. Mocno polecam Wam pooglądanie jej prac!